[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rok po tym, jak Tancredi ją zatrudnił, osobiście skontrolował wszystkie swoje posiadłości.
Starannie przyjrzał się każdemu przedmiotowi, od lodówek po nowe zasłony, od dywanów po
ręczniki, od pościeli po talerze. Bez wytchnienia przemieszczał się własnym samolotem z jednego
miejsca w drugie i po paru dniach wrócił. Dopiero wtedy potwierdził przyjęcie jej na stałe do pracy.
- Jest świetna! Bierzemy ją - powiedział do Gregoria. Wychodząc z gabinetu, spojrzał na niego. -
Na pewno jest mężatką? Nie chciałbym znowu znalezć się z Sarą w basenie... - zażartował.
Gregorio roześmiał
się. Jednak następnego dnia osobiście sprawdził metrykę ślubu Ludoviki Biamonti z niejakim
Claudiem Spatellaro. Wszystko było prawdą, wzięli ślub kościelny i cywilny. Dopiero wtedy Savini
odetchnął z ulgą.
Nagły grzmot. Jak znak przeznaczenia. Na bezchmurnym niebie, w piękne czerwcowe
popołudnie. Niespodziewany. Gwałtowny. Złowrogi. W ułamku sekundy cały świat wywrócił się
do góry nogami. Niebo pociemniało. Słońce schowało się, a leciutki wiatr poderwał kilka leżących
na ziemi liści. Nieoczekiwanie lunął deszcz, rzęsisty i zacinający. Lało jak z cebra, jakby jakiś
rozzłoszczony nocnymi hałasami lokator wylewał z góry wodę wiadrami.
Tancredi słuchał właśnie Bena Harpera, kiedy zaskoczyła go ta niespodziewana letnia ulewa.
Przyspieszył, ale i tak w jednej chwili był kompletnie przemoczony. Woda spływała mu pod
koszulką i spodenkami, moczyła bieliznę, skarpetki, chlupała w butach. Zachciało mu się śmiać.
On, zawsze taki skrupulatny, dokładny, nieznoszący w rozkładzie dnia żadnych nieprzewidzianych
sytuacji, dał się zaskoczyć jak dziecko. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, a krople deszczu, które
stały się chłodniejsze, po chwili przeszły w grad. Mniejsze i większe lodowe kulki z hałasem
odbijały się od wszystkiego, na co spadły. Kosze na śmieci, karoserie samochodów, elementy
metalowe. Przypominało to strzelanie do celu lub koncert osobliwej afrykańskiej muzyki o
szybkich i jednostajnych dzwiękach.
Tancredi doszedł do wniosku, że pora się schować. Na końcu ulicy zobaczył kościół. Pokonując
po dwa stopnie, dotarł do portyku. Wiatr wiał nadal, wręcz się nasilał. Deszcz i grad padały teraz
pod kątem. Tancredi oparł się o wielkie drewniane drzwi. Były otwarte. Pchnął je obiema dłońmi.
W środku było jasno i ciepło. W starych świecznikach, małych, niskich i tych bardziej
wyrafinowanych, paliło się mnóstwo świec. Płomienie zatańczyły, pochylały się w przód i w tył,
stawiając czoło nagłemu podmuchowi wiatru. Kiedy Tancredi przymknął drzwi, wszystko wróciło
na swoje miejsce. Drzwi zatrzasnęły się same z głuchym łoskotem. Z przeciwległego końca
kościoła dobiegły dzwięki muzyki.
Skrzypce, chordofon, flet i kilka innych instrumentów. Dziesięcioro dzieci skończyło grać
melodię, która, choć usłyszał tylko kilka ostatnich nut, wydała mu się piękna. Zapadła długa cisza.
Po chwili stojąca przed chórem kobieta zaczęła śpiewać. Po niemiecku. Siedząca przy organach
starsza nauczycielka grała uśmiechnięta. Obok niej inna nauczycielka wybijała w powietrzu dłońmi
rytm. Skrzące się w tle płomienie świec jakby trzymały tempo, a malowidła na witrażach
gwałtownie zmieniały kolory, z pewnością od sunących po niebie obłoków. Gra świateł i cieni
czyniła atmosferę panującą w kościele jeszcze bardziej magiczną.
Erbarme dich, mein Gott, un meiner Z�hren willen! Zmiłuj się nade mną, Mój Boże, przez
wzgląd na me łzy*...
Nagle, bez konkretnego powodu, Tancredi się odwrócił. Jakby coś usłyszał. Nic takiego się nie
zdarzyło. Albo zdarzyło się właśnie wszystko. Z ciemnej nawy, z mrocznego cienia wyłoniła się
ona. Jej twarz rozświetliły płomienie świec. Tancredi oniemiał. Przed nim stała piękna kobieta o
subtelnym profilu, zielononiebieskich oczach, delikatnych piegach, kasztanowych włosach tu i
ówdzie rozjaśnionych pasmami, miała lekko rozchylone usta i idealnie białe zęby. Tancredi
zamrugał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi, jakby doznał objawienia. Ale przede wszystkim
zaskoczyła go własna reakcja: jego serce biło jak oszalałe. Ta kobieta stała kilka metrów od niego,
w półmroku kościoła. Teraz płomienie świec tańczyły i oświetlały ją co rusz, ukazując jej sylwetkę
w całej okazałości. Była wysoka i szczupła, ubrana w białą koszulę, granatową marynarkę, dżinsy i
tenisówki. Tancredi usiłował odgadnąć, skąd się tu wzięła, kim była. Spojrzał na jej dłonie: choć
były zniszczone od zimna albo może od jakiejś ciężkiej pracy, to jednak poruszały się w powietrzu
z lekkością. Drobne, niemal niezauważalne ruchy palców wybijały rytm, tańczyły w próżni,
idealnie zaznaczając każdą nutę. Z pewnością była pianistką. Tancredi wpatrywał się w te dłonie
zafascynowany. Spojrzał na jej twarz. Miała zamknięte oczy, poruszała lekko głową na prawo i
lewo w rytm muzyki.
Ponownie spojrzał na dłonie, szukając śladu obrączki, i po raz pierwszy poczuł się szczęśliwy.
Przyjrzał się uważniej i jednak ją zauważył - co za zawód. Ale zaraz pomyślał, że nic nie trwa
wiecznie, że i tak
* J.S. Bach, Pasja według świętego Mateusza.
może ją zdobyć. Uśmiechnął się. Co za myśli przychodziły mu do głowy właśnie w kościele.
Wpatrywał się w nią dalej. A gdyby ich oczy się spotkały? Co by zrobił? Posłałby jej uśmiech? Czy
może zdecydowane, pełne pożądania spojrzenie?
Dokładnie w tej chwili kobieta odwróciła się nieznacznie w stronę Tancrediego i popatrzyła na
niego. Przeciągle. Jej wzrok przeniknął go na wskroś, dotarł w głąb serca, wywracając do góry
nogami dawne zasady, które sprawiły, że od dawna tkwił zamknięty w swojej skorupie. A ona się
po prostu uśmiechnęła. Aagodnie i uprzejmie jak kobieta, którą łączy z mężczyzną tylko jedno:
wspólna pasja do muzyki. Tancredi nie wiedział, jak zareagować, nie wytrzymał tego zwykłego,
uprzejmego uśmiechu. Odwrócił się jakby nigdy nic, spuścił głowę lekko zażenowany i speszony
swoją reakcją.
Nagle muzyka ustała. Tancredi ocknął się i rozejrzał dookoła. Na prawo. Na lewo. Nigdzie jej nie
było. Usłyszał oklaski i śmiechy, na środku kościoła dzieciaki wiwatowały, starsza nauczycielka
stała między nimi, a kobieta, której szukał, właśnie do nich podeszła. Jakieś dziecko ciągnęło ją za
marynarkę, inne wpatrywało się w nią, zadzierając główkę, mała dziewczynka to uśmiechała się, to
prychała, żeby zwrócić na siebie uwagę. Kobieta pochyliła się nad nią i zmierzwiła jej włosy, wtedy
dziewczynka mocno ją objęła, chociaż rączkami ledwo sięgała jej pleców. Wszyscy ją kochali.
Tancredi chciałby być jednym z nich. Roześmiał się na samą myśl o tym, co by powiedzieli teraz ci,
którzy go znają. No cóż, poza wszystkim innym, ta kobieta wprawiała go w dobry nastrój.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ebook @ pobieranie @ pdf @ do ÂściÂągnięcia @ download
Wątki
- Home
- Flash Professional CS5 Â ÄŚtÄte
- Jennifer L. Armentrout Onyx tom 2
- Howard Linda 02 Sunny, dziewczyna sśÂoneczna
- Mine 4 Mine To Crave Cynthia Eden
- Austen, Jane Emma
- Alan Dean Foster Obcy 8 Pasaśźer Nostromo
- William Shatner Quest for Tomorrow 01 Delta Search
- Tim LaHaye & Jerry Jenkins Left Behind Series 4 Soul Harvest
- Beda Czcigodny Historia ecclesiastica gentis anglorum [english]
- D327. Macaluso Pamela Samotny kowboj
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- speedballing.xlx.pl
Cytat
Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
Dla cierpiącego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiącego psychicznie - przyjaciel. Menander
Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
Dies diem doces - dzień uczy dzień.