Dawno mówią: gdzie Bóg, tam zgoda. Orzechowski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wędrowną przychodnię... A my nie mamy na nie żadnego wpływu. One są teraz rozwścieczone,
zażar-te. Za jakiś czas uspokoją się, wszystko wróci do normy. Miejmy nadzieję, że milicji uda się w
końcu wykryć sprawcę tych ohydnych mordów.

Kiedy on jest nieuchwytny  mruknęłam z rozpaczą.

Złapią go, złapią. Ale musimy tu na razie zlikwidować sytuację konfliktową. Przecież nie chcemy
siostry zwalniać. Chyba że siostra chciałaby wyjechać w ogóle ze Zwiernika.

Skądże!  zaprotestowałam energicznie. Przywiązałam się już do naszego miasta. Nie mam,
ostatecznie, dwudziestu lat, żeby rozpoczynać wszystko od nowa.

No właśnie. Proponujemy siostrze urlop, zdrowotny i wy-poczynkowy. Damy skierowanie, dokąd
tylko siostra zechce.
Podziękowałam, powiedziałam, że zastanowię się nad wybo-rem drogi ucieczki. Bo to byłaby
ucieczka. Chwilowo postanowi-
łam poddać się próbie sił i przez jakiś czas zostać jeszcze w mie-
ście. W dodatku pokazując się jak najczęściej tam, gdzie najwięcej ludzi.
Z desperacją straceńca błąkałam się po mieście, które tak dobrze znałam i w którym mnie znali  a
wydawało mi się, że to obce miasto i obcy ludzie. Stali mi się nieprzychylni, ja zaś straci-
łam jakąkolwiek możność porozumienia się z kimkolwiek z nich.
Zaczęłam odnosić wrażenie, iż obracam się w pustce, którą wy-twarza samo moje istnienie.
Gdziekolwiek szłam, rozstępowano się przede mną, jeden w bok uskakiwał, drugi przebiegał
152
w popłochu na przeciwległy chodnik, trzeci odwracał się i udawał, iż mnie nie poznaje. Milkły
rozmowy, gdy nadchodziłam, rozlega-
ły się szepty za moimi plecami, gdy już przeszłam i wędrowałam dalej. Jakie dalekie, nieistotne,
nieważne stały się w tych okrop-nych dniach drobne, powszednie kłopoty, którymi żyłam do tej pory,
wszystkie nasze błahe w gruncie rzeczy zatargi i spory w ośrodku, koleżeńskie ploteczki, awanturki o
to i owo z wydziałem zdrowia, sprzeczki w pralni, u rzeznika, u szewca o nie zrepero-wane na czas
buty... Nawet książek zmieniać mi się już nie chcia-
ło. Przedostatni tom  Forsytów odniosłam do biblioteki i powiedziałam błękitnookiemu
dziewczęciu, że na razie nie wezmę nic nowego, bo wyjeżdżam na urlop. Na schodach, gdy już
wychodzi-
łam z czytelni, minął mnie Wojciech Jarmil. Popatrzył na mnie drwiąco, lecz ukłonił się z przesadną
uprzejmością. No tak, pomy-
ślałam z goryczą, taki to potrafi docenić wampira. Może czuje nawet pewien respekt przede mną.
Dziwił mnie tylko bardzo w tym czasie pewien człowiek. A mianowicie inżynier Andrzej Rot. Ten 
unikał mnie i nie unikał.
Nie zbliżał się do mnie, ale spotykać go zaczęłam tak często w różnych miejscach, do których
udawałam się bezplanowo, sponta-nicznie, iż obecność jego w moim pobliżu nie mogła być czystym
przypadkiem. Szłam do kina  siedział dwa rzędy za mną. Siada-
łam w cukierni, miałam go w zasięgu wzroku w drugim końcu sali, pochylonego samotnie nad gazetą.
Wstawiałam motocykl do garażu, a już za zakrętem pojawiały się światła jego syrenki. Pojechałam
kiedyś raz z rozpaczy do lasu, podczas ślizgawicy i zawiei, żeby wyładować na nieszczęsnych
żywiołach i moim biednym motocyklu całą zapiekłą we mnie złość na świat i ludzi  a on tam 153
stał, na skrzyżowaniu dróg, i dłubał coś w motorze swojego wozu, ukryty pod podniesioną maską.
Zadawałam sobie pytanie: śledził
mnie czy ochraniał? Czy wypatrywał sposobnej chwili, żeby i mnie zarzucić czarny kabel na szyję?
Odpychałam od siebie odpowiedz na te pytania. Wolałam nie wiedzieć, jakie intencje przy-
świecają inżynierowi Rotowi, który tak nie lubi kobiet, a podobno nie wie jeszcze, czy lubi mnie.
Któregoś dnia uważnie przyjrzałam się sobie w lustrze. Uzna-
łam, że mogę z powodzeniem straszyć ludzi, nawet tych, którzy jeszcze nie wiedzą, iż trzeba się mnie
wystrzegać. Miałam zapad-nięte policzki, zieloną cerę i obłęd w oczach.
Trzeba było przyznać się do porażki. Przegrałam w moim po-jedynku z opinią miasta. Nie
wytrzymałam próby nerwów.
Skoro świt wpadłam jak bomba do doktora Zawilca i zażąda-
łam skierowania do Krynicy. Zaczął się luty, a więc tam jeszcze śnieg, ale już słońca dość, aby czuć,
że każda zima kiedyś wreszcie się kończy i że po niej następuje wiosna.
Aagodnie wznoszące się białe płaszczyzny, wieńczone na szczytach ażurową czarną koronką
świerkowych lasów, podziałały na mnie kojąco. Zamieszkałam w przyjemnym domu wczasowym, z
którego okien rozciągał się piękny widok na ośnieżone krynickie wzgórza. Zaprzyjazniłam się ze
starszą panią, malarką, z którą dzieliłam pokój. Chodziłyśmy razem do pijalni, na spacery, do
kawiarni i do kina.
Pewnego razu, gdy leżakowałyśmy w słońcu na Górze Parko-wej, moja nowa przyjaciółka trąciła
mnie nieznacznie w bok i szepnęła:
154

Spójrz, Anno, tam pod świerkiem stoi narciarz, zaraz bę-
dzie zjeżdżać w dół. Przygląda ci się tak, jakby miał zamiar zjeść ciebie oczami. Pewnie się w tobie
zakochał. A może to jakiś twój znajomy?
Zdjęłam ciemne przeciwsłoneczne okulary, żeby móc dokładniej przyjrzeć się szczupłej postaci w
niebieskim golfie, wspartej na kijkach na stoku w cieniu świerka.

Ach, ten...  odpowiedziałam, siląc się na absolutną obojętność.  Tak. Znajomy. W pewnym sensie,
bo raczej znam go z widzenia niż osobiście.
Uważałam, że wystarczy tyle informacji dla miłej starszej pani o Andrzeju Rocie.
I znów zaczęła się ciuciubabka. Jak w Zwierniku. Kłaniał się czasami z daleka  nie podszedł ani
razu. Denerwowało mnie to niewymownie. Czułam już, że z przykrością skrócę mój pobyt w Krynicy,
który tak dobrze mi robił, tak bardzo mnie podniósł na duchu, tak skutecznie pozwolił zapomnieć
choć na kilkanaście dni o koszmarnej pułapce, w jaką wpadłam. Rot był jak przypomnie-nie sprawy,
pozostawionej przeze mnie w Zwierniku, znów kazał
mi o niej myśleć, pamiętać, truć się nią i bać, bać, bać. Właśnie: truć się. Czułam się zatruta tą
ponurą historią. Uczuciom tym towarzyszyła gorzka dezaprobata wobec samej siebie. Mój idiotycz-
ny wyskok, wykorzystany tak skwapliwie przez Julę Kordaszewską, nie dawał mi spokoju. Nie raz i
nie dwa zmuszał mnie do zastanowienia się: jak to jest, kiedy w człowieku nagle budzi się
niepohamowane okrucieństwo. W Krynicy zrobiło mi się lżej, a Rot znowu włożył mi ciężar na barki.
Po co przyjechał tu za mną?
Kto mu kazał? Albo: co mu kazało? Byłam tak wściekła, że chcia-
ło mi się wyć. Po psiemu albo po wilczemu. Pewnej nocy 155
rozpłakałam się. Zwyczajnie, po babsku. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Od dnia, w którym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jungheinrich.pev.pl
  • Wątki

    Cytat


    Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
    Dla cierpiącego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiącego psychicznie - przyjaciel. Menander
    Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
    De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
    Dies diem doces - dzień uczy dzień.