Dawno mówią: gdzie Bóg, tam zgoda. Orzechowski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Nie zamierzasz się chyba zabić...? - zapytał ze zdumieniem. - Margaret, czekaj. Nie
tutaj. Nie rób tego...
Pobladł jeszcze bardziej, gdy wymierzyła rewolwer ponownie w jego stronę.
- Oczywiście, to się nigdy nie zdarza - rzekła z zadumą. - %7łycie za życie. Któż
chciałby mieć dziecko i jednocześnie dobrowolnie odejść, rezygnując z opieki nad nim? Ale
nasze dziecko nie potrzebuje opieki, prawda, Stephen? Nasze dziecko udowodniło, że potrafi
sobie poradzić samo, zgodzisz się ze mną?
- Margaret, proszę, odłóż rewolwer - błagał ją Stephen. Trząsł się gwałtownie, miał
otwarte usta, a oczy pełne przerażenia.
- Zabiłabym się bez wahania, żeby uratować syna - dodała. - Bez wahania. Moje życie
skończyło się dawno temu, śmierć oznaczałaby wolność. Ale wtedy nie wiedziałabym, czy on
jest bezpieczny. Widzisz, Stephen, nie mogę ci zaufać. Nie wiem, czy nie zniszczysz
dokumentów i nie zatuszujesz całej sprawy. Nie mam pewności, czy po raz drugi nie
zdradzisz naszego dziecka.
Obeszła biurko dookoła.
- Margaret, nie możesz tego zrobić! Margaret, trafisz do więzienia! Nie możesz tak...
Margaret, proszę! Błagam, nie...
- Swoją śmiercią możesz dać chłopcu tó, czego nie potrafiłeś dać mu za życia -
wyszeptała pani Pincent. - A więzienia się nie boję. Ja od dawna już jestem w więzieniu.
I pociągnęła za spust. Patrzyła, jak pocisk trafia w czoło jej byłego męża, jak jego siła
odrzuca go do tyłu, jak przewraca się krzesło, a on ląduje na podłodze, na której tworzy się
kałuża krwi. W tym samym miejscu, w którym nieco wcześniej leżała dziś nadmiar Sheila.
Przełożona zakładu podniosła słuchawkę i wybrała numer.
- Tato? - spytała spokojnym i opanowanym już głosem. - Mam dla ciebie ważną
informację. Posłuchaj uważnie.
Rozdział dwudziesty szósty
- Chcesz sobie łyknąć? - Frank podsunął Billowi piersiówkę, ale ten pokręcił głową.
Frank wzruszył ramionami i wypił resztę.
Spojrzał na zegarek. 18.30.
- Jesteś gotów, Bill?
Ten przytaknął. Obaj wzięli głęboki oddech, po czym szybko i sprawnie wyłamali
kopnięciem drzwi wejściowe.
Kate Covey usłyszała odgłos wyważanych drzwi i ze strachem spojrzała na swojego
męża Alana. Nie powiedziała ani słowa, żeby nie pokazać po sobie - nawet jeśli w pokoju
oprócz niej był tylko Alan, nawet jeśli dzieci jej nie widziały - że obawiali się łapaczy
bardziej niż którakolwiek z rodzin na tej ulicy.  Jak im się udało dotrzeć tutaj tak prędko? -
zastanawiała się z przerażeniem. - Dlaczego właśnie w chwili, kiedy już mieli odjeżdżać?
Czekali przecież tylko na zapadnięcie ciemności, ale teraz mogło już być za pózno .
- Czym mogę służyć? - Alan wyszedł do holu, żeby porozmawiać z intruzami. Pewnie
po to, żeby jego żona zyskała czas i się przygotowała. - Czy wy już w ogóle przestaliście
pukać?
Sprawiał wrażenie tylko lekko poirytowanego, ale Kate wiedziała, że ukrywa
porażający strach. Aapacze mogli wejść do ich domu przypadkowo, więc nie było powodu,
żeby wyglądać na zaniepokojonych i pozwolić się zdemaskować.
Jednak kobieta nie była tylko zaniepokojona. Wiedziała, że to już koniec. Oboje mogli
po raz drugi iść do więzienia, ale ich dzieci już nie. Obiecali im przecież, że będą bezpieczne.
Nie mogą ich zawieść po raz kolejny. I nie zawiodą.
Myślała gorączkowo. Może Alan zajmie czymś łapaczy, a ona wyprowadzi w tym
czasie dzieci? Ale to nie miało sensu - jeden z nich szedł już do kuchni, zaraz ją zobaczy. Jeśli
tylko zerknie pod stół, odkryje wejście do piwnicy. Znajdą dzieci i znowu je zabiorą. Nie
mogła na to pozwolić. Nie pozwoli na to.
- Pani Bunting, jak sądzę - zaczął łapacz.
Przytaknęła.
- Na pewno Bunting, a nie Covey, tak?
Kate pobladła i uniosła głowę. Drugi mężczyzna wpychał Alana do kuchni.
- Wiemy, że mogli państwo zmienić nazwisko - dodał łapacz. - Prawdziwe nazwisko:
Covey, tak nam powiedzieli. Oczywiście od czasu do czasu się mylą ci nasi przełożeni.
Myślą, że wszystko wiedzą, bo mają komputery i eleganckie gabinety. A ja i kolega Bill
jesteśmy zwykłymi mundurowymi, ale na ogół to my wiemy więcej niż oni. Zabawne, nie?
No, to jak, Bunting czy Covey? W sumie i tak nam wszystko jedno.
Kobieta napotkała oczy męża i odczytała w nich znak, rozpaczliwą wiadomość. Kiedy
przechodził obok niej, dotknął jej dłoni i podał jej coś małego i różowego. Coś, co rozpuści
się na języku, będzie zarazem końcem i początkiem. Od razu zrozumiała, co mają zrobić.
Skinęła głową ledwo zauważalnie. Alan jednak to dostrzegł. Wiedziała, że dostrzegł.
- Bunting - powiedział spokojnie. - Nazywamy się Bunting.
- No, w porządku - odrzekł łapacz, a na jego ustach pojawił się uśmieszek. - Zatem,
panie Bunting, wyjaśnię panu, co się teraz wydarzy, dobrze? Otóż powiecie nam, gdzie są
nadmiary, a my je zabierzemy, i tyle. No, poza tym oczywiście traficie za kratki. Obawiam
się, że tak łatwo się nie wyłgacie. Przechowywanie nadmiarów to poważne przestępstwo. Ale
wie pan o tym, prawda? Już raz pana złapano, nie?
Kate nie mogła oddychać, bała się myśleć o dzieciach, które kryły się w piwnicy.
- Chcemy, żeby tak to właśnie wyglądało - dodał łapacz radośnie, chrapliwym głosem.
- A jeśli życzą sobie państwo więcej urozmaiceń, to mój kolega Bill ma takie magiczne
pudełko, którym uwielbia się bawić. Więc jeżeli nie powie nam pan od razu, gdzie są
nadmiary, bo na przykład pan zapomniał, to Bill bardzo chętnie zabierze pana żonę i troszkę
ją potnie, aż sobie pan przypomni.
Drugi łapacz otworzył czarne skórzane pudełko i wyjął z niego nóż. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jungheinrich.pev.pl
  • Wątki

    Cytat


    Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
    Dla cierpiącego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiącego psychicznie - przyjaciel. Menander
    Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
    De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
    Dies diem doces - dzień uczy dzień.