Dawno mówią: gdzie Bóg, tam zgoda. Orzechowski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

spieszyła kroku. Deszcz był chłodny i delikatny.
Gdy weszła do budynku, zaczęła szukać kluczyka do
skrzynki na listy. ChciaÅ‚a przestrzegać codziennego po­
rzÄ…dku, nie odstÄ™pować od przyzwyczajeÅ„. MiaÅ‚a nadzie­
jÄ™, że dziÄ™ki temu nie wpadnie w rozpacz i depresjÄ™, bÄ™­
dzie jakoÅ› funkcjonować. MogÅ‚a przeżyć. Tak przynaj­
mniej wymyśliła podczas długiej popołudniowej włóczęgi
po mieście.
Uchyliwszy drzwiczki wÄ…skiej skrzynki, wyciÄ…gnęła li­
sty i ruszyÅ‚a po schodach. Szybko przejrzaÅ‚a reklamy i ra­
chunki, i nagle zatrzymała się gwałtownie, gdy na jednej
z kopert zobaczyła stempel nowojorskiej poczty. Ruszyła
z powrotem do skrzynki i wrzuciÅ‚a do niej pozostaÅ‚Ä… ko­
respondencjÄ™, a potem wpatrywaÅ‚a siÄ™ w kopertÄ™ z nadzie­
ją i lękiem zarazem.
To pewnie odmowa, pomyÅ›laÅ‚a. Ale w takim razie dla­
czego nie zwrócili maszynopisu?
DOWÓD MIAOZCI 143
- Och, do diabła z tym - mruknęła, rozerwała kopertę
i przeczytaÅ‚a list. - Dlaczego teraz? - szepnęła, nienawi­
dząc się za to, że znowu płacze. - Nie teraz, kiedy...
kiedy...
I nagle uznała, że jest akurat odwrotnie. Ten list nie
mógł przyjść w lepszej chwili.
Wepchnęła kopertę do kieszeni i wybiegła na deszcz.
Dziesięć minut pózniej łomotała do drzwi Jeffa. Otworzył,
trzymając gitarę w ręku.
- Cassidy, wróciłaś! Gdzie się podziewałaś? Napisałaś,
że jakiś czas cię nie będzie, ale tak długo? Już chciałem
dzwonić na policję. - Zatrzymał się. - Hej, jesteś jak
zmokła kura.
- Wcale nie jestem - zaprzeczyła, choć z jej ubrania
kapało na podłogę. Uniosła butelkę szampana. - Jestem
zbyt niezwykÅ‚a, by porównywać mnie do jakiegoÅ› prze­
mokniÄ™tego ptaszyska. ZnalazÅ‚am swoje miejsce w histo­
rii literatury. Będą wydawać moje powieści i sprzedawać
je w wielkich nakładach, wkrótce znajdziesz je w każdej
bibliotece publicznej i w każdym szanującym się domu.
Ha, i co ty na to?
- Kupili twoją książkę? - Jeff zawył niczym dzikus
i pochwyciÅ‚ Cassidy w niedzwiedzi uÅ›cisk, gniotÄ…c jej ple­
cy gitarÄ….
Zaśmiała się i odsunęła od niego.
- Och, co za prostak! Czyż tak należy fetować histo­
ryczne wydarzenia? - Odsunęła spadające na twarz włosy.
- Jednakże, mimo iż plebejusz, to zarazem dobry człek
144 NORA ROBERTS
z ciebie, wiÄ™c ja, osoba z wyższych sfer, podzielÄ™ siÄ™ z to­
bÄ… szampanem w moim stylowym salonie. Smoking nie
jest konieczny.
RuszyÅ‚a do swojego mieszkania. Jeff, odÅ‚ożywszy gi­
tarę, poszedł za Cassidy. Pod jej drzwiami powiedział:
- Ja otworzÄ™. - WziÄ…Å‚ od niej butelkÄ™. - A ty wez
ręcznik i osusz się, bo inaczej umrzesz na zapalenie płuc,
zanim twoja pierwsza książka trafi do księgarń.
Kiedy wróciła z łazienki owinięta w szlafrok frotte i
w turbanie z ręcznika na głowie, Jeff otworzył butelkę.
Szampan wystrzelił.
- Prysznic z szampana służy dywanom - zażartował
i zaczął nalewać. - Znalazłem tylko te salaterki.
- Moja kryształowa zastawa się potłukła. - Uniosła
swój kielich. - Za bardzo mądrego człowieka - uroczyście
wzniosła toast.
- Kogo masz na myśli?
- Mojego wydawcÄ™. - ZaÅ›miaÅ‚a siÄ™ i wypiÅ‚a Å‚yk szam­
pana. - WspaniaÅ‚y rocznik. - Z zadumÄ… przyjrzaÅ‚a siÄ™ bÄ…­
belkom skaczÄ…cym w jej salaterce.
- Który to rok? - Jeff uniósł butelkę, żeby odczytać
datÄ™ produkcji.
- Obecny. - Cassidy napiła się ponownie. - Kupuję
tylko młode wina.
Jeff pochylił się i pocałował ją.
- Moje gratulacje, maleńka. - Zsunął wilgotny ręcznik
z jej ramion. - Jakie to uczucie?
- Nie wiem. - Odrzuciła głowę i przymknęła oczy. -
DOWÓD MIAOZCI
145
Czuję się tak, jakbym była kimś innym. - Wypiła do dna.
Wiedziała, że powinna się ruszać i coś mówić. Nie umiała
spokojnie myśleć o tym, co wygrała tego dnia, ani o tym,
co straciła. - Powinnam była kupić dwie butelki. To jest
okazja co najmniej na dwie. - Wypiła ponownie, czując,
że alkohol uderza jej do głowy. - Ostatni raz, kiedy piłam
szampana... - przerwała, starając się sobie przypomnieć,
a potem potrząsnęła głową. - Nie, nie. - Machnęła ręką,
jakby odganiajÄ…c przykre myÅ›li. - PiÅ‚am szampana na we­
selu Barbary Seabright w Sausalito. Jeden z kelnerów
przystawiał się do mnie w szatni.
Jeff zaśmiał się i pociągnął kolejny łyk. Nagle usłyszeli
pukanie do drzwi.
- Proszę wejść - zawołała Casśidy. - Wystarczy dla...
- Głos jej zamarł, gdy w otwartych drzwiach ujrzała Co-
lina. Zbladła gwałtownie, a oczy jej pociemniały. Jeff
zerknął na nią, potem na Colina i odstawił kieliszek.
- Cóż, muszÄ™ siÄ™ zbierać. DziÄ™ki za szampana, maleÅ„­
ka. Pogadamy pózniej.
- Nie, Jeff - zaczęła Cassidy. - Nie musisz...
- Mam dziÅ› koncert. - OdsunÄ…Å‚ jej dÅ‚oÅ„ od swego ra­
mienia. Zobaczyła, jak wymienił długie spojrzenie z Co-
linem, zanim zniknÄ…Å‚ w drzwiach.
- Cass. - Colin zrobił kilka kroków do przodu.
- Colin, wyjdz stÄ…d. ProszÄ™. - Zamknęła oczy i przy­
cisnęła do nich dłonie. Czuła kłucie w piersiach i łzy pod
powiekami. Tylko nie płacz, nakazała sobie.
- Wiem, że nie mam prawa być tutaj - powiedział
146 NORA ROBERTS
niskim głosem. - Wiem, że nie mam prawa prosić cię,
żebyś mnie wysłuchała. Ale jednak proszę o to.
- Nie ma już nic do dodania. - Cassidy zmusiła się, by
wstać i spojrzeć mu w oczy. - Chcę, żebyś natychmiast
wyszedł z mojego mieszkania - powiedziała stanowczo.
- Rozumiem... Ale należą ci siÄ™ przeprosiny i wyjaÅ›­
nienie.
Dłonie miała zaciśnięte. Powoli rozluzniła je i spojrzała
na swoje palce.
- Doceniam ten wspaniałomyślny gest - zadrwiła - ale
wystarczą szlachetne intencje. A teraz... - Uniosła oczy
ku niemu. - Jeśli to wszystko...
- Och, Cassidy, na miłość boską, wykaż więcej litości,
niż ja to zrobiłem. Przynajmniej pozwól mi przeprosić,
zanim wyrzucisz mnie ze swego życia.
PatrzyÅ‚a na niego, niezdolna, by coÅ› odpowiedzieć. Co­
lin wziÄ…Å‚ butelkÄ™ szampana.
- Jak widzÄ™, Å›wiÄ™towaliÅ›cie z jakiegoÅ› powodu. Przy­
kro mi, że wam przerwałem. - Odstawił butelkę i spojrzał
na Cassidy. - Wydarzyło się coś nadzwyczajnego?
- Tak. - Starała się mówić spokojnie. - Moja książka
niedługo ukaże się drukiem. Dziś dostałam list w tej
sprawie.
- Cass. - Podszedł do niej i uniósł rękę, żeby dotknąć
jej policzka.
- Ani się waż! - Błyskawicznie się cofnęła.
Colin powoli opuścił rękę. Widać było, że poczuł się
dotknięty.
DOWÓD MIAOZCI 147
- Przepraszam - powiedziała cicho. - A teraz wyjdz.
- Jeszcze chwilę, Cass. I nie przepraszaj. Zraniłem cię,
rozumiem, że nie chcesz, bym tu był, ani tym bardziej,
bym ciÄ™ dotykaÅ‚... - PrzerwaÅ‚, spoglÄ…dajÄ…c na swoje dÅ‚o­
nie. Po chwili znów odszukał jej spojrzenie. - Ponieważ
znam ciÄ™ tak dobrze, jak znam samego siebie, wiem, jak
bardzo cię zraniłem. I muszę z tym żyć. Nie mam prawa
prosić cię o wybaczenie, ale błagam, wysłuchaj mnie.
- Dobrze, Colin - odpowiedziała zmęczonym głosem.
- Usiądz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jungheinrich.pev.pl
  • WÄ…tki

    Cytat


    Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
    Dla cierpiÄ…cego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiÄ…cego psychicznie - przyjaciel. Menander
    Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
    De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
    Dies diem doces - dzień uczy dzień.