Dawno mówią: gdzie Bóg, tam zgoda. Orzechowski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zapadający w pamięć morał? - Ripley patrzy w krąg.
Odpowiadają mu tępe spojrzenia słuchaczy.
Malone dyszy z wysiłku. Czuje palącą potrzebę
zarobienia grosza. Próbuje jeszcze raz:
- Wódka? Lotna, palna, toksyczna. Napój konesera.
Chce pan spróbować?
Bogle nie odpowiada. Patrzy na grupkę
zapijaczonych wraków. Mówi poważnie, tonem
wyjaśnienia:
- Jej miłość była dla mnie wszystkim. A wszystko
okazało się niczym.
I znów słowa młodego człowieka nie budzą
stosownego oddzwięku. Wśród widzów narasta
niezadowolenie. Pragnąc uspokoić nastroje, Malone
wtrąca:
- A zatem porto? Może wino? E, chyba nie. To nie
trunek dla mężczyzny. Nie dla Irlandczyka. No
oczywiście! Piwo. Mocne piwo. - Sapie ze zmęczenia,
wybałusza oczy, ociera pot z czoła.
Teraz wszyscy wbijają wzrok w Ripleya Bogle'a.
Czekają, co powie. Cisza nabrzmiała oczekiwaniem i
złowieszczym przeczuciem.
- Na starość sięga się po resztki czułości. - Dopiero
teraz młodzieniec odwraca się do Malone'a. Marszczy
brwi.
- Alkohol. Pozór. Licha, fałszywa pozłota. Nie warto.
Daj sobie spokój.
Od stolików zrywają się okrzyki:  I kto to mówi?
oraz  Spadaj, kretynie! . Widzowie są zdenerwowani,
zaczynają głośno sarkać. Malone czyni ostatni desperacki
wysiłek:
- Co podać?
- To co niezwykle, Martin.
- Już się robi, proszę pana.
Bogle zostaje nagrodzony skąpymi oklaskami.
Wszyscy odzyskują humor. Malone z nieufną, wrogą
miną sięga po brudny kufel i kieruje doń pienistą strugę z
kurka. Ripley zastygł obok, oczekuje na wniebowzięcie.
Płaci brzęczącą monetą i zanurza usta w pragnieniu i
lęku. Jego młoda, blada, nie ogolona twarz na ułamek
sekundy się ożywia. Mówi ze smutkiem:
- A król Finn powiedział: Niech się stanie
światłość!... I nastał mrok.
Odchodzi od baru wśród przyjazniej teraz
nastawionej widowni. Martin Malone człapie do innych
obowiązków i niewielkie zbiegowisko rozprasza się
ociężale, wyczerpane po osiągnięciu dramatycznego
klimaksu. Malone kokietuje klientelę, jego mięsista
twarz zniekształcona jest chciwością i występkiem.
- Chlej, hibernijska hołoto! Najlepsze piwo w
Londynie! Lepsze niż woda w Renie! Ja zgarniam forsę,
wy macie czym sikać! - rechocze.
Szmaciarze wznoszą okrzyki:
- Hip, hip, hura!
- Marty! Jeszcze dwa i wiadro dla mojego braciszka!
- Lej, Malone!
(Ogólna wesołość.)
Martin Malone chwyta naręcze zamglonych kufli i
znika z nimi za barem. Tam kaszle, prycha, charczy i
pluje do piwa. Następnie sprzedaje je spragnionym
klientom, uśmiechając się złośliwie:
Hep, hep, hep,
nie bądz kiep,
co rzygnąłeś
dobrze schowaj,
bo potrawka to gotowa.
Do Ripleya zbliża się mocno uróżowana kobieta w
średnim wieku. Jest przesadnie wystrojona, ma na sobie
wyliniałe, poplamione futro z lisa. Kroczy chwiejnie,
napędzana płynnym owocem ostatniego zasiłku z
pomocy społecznej. Trafia zadkiem w krzesło naprzeciw
młodzieńca i szczerzy zęby, spłoniona zalotnym
dziewczęcym pąsem.
- Jak ci na imię, przystojniaku? - pyta.
- Armand - Armand, a dalej?
- Lefevre.
- Dziwne nazwisko.
- Francuskie.
- Nie wyglądasz na Francuza.
Ripley w zapamiętaniu dopija resztkę piwa. Podane
przezeń wątki biograficzne zbiły nieco z tropu starą
zdzirę. Usiłuje zebrać rozpełznięte myśli. Po chwili
podejmuje z ożywieniem:
- I cóż taki śliczny chłopiec jak ty, Armandzie, robi
w tej śmierdzącej dziurze?
- Szukam miłości.
Twarz kłamliwego młodzieńca opromienia szeroki,
szczery uśmiech. Starsza pani jest wzruszona. Jej grube
pospolite rysy łagodnieją z czułości.
- Nie masz nikogo, kto by cię kochał? - pyta, nie
zdradzając własnych sprośnych myśli.
- Właśnie. Nie mam nikogo, kto by mi postawił
piwo, którego bardzo pragnę.
- Chcesz, żebym kupiła ci piwo, kochanie?
Twarz Ripleya jest smutna i pełna rezerwy.
- To bardzo miłe z pani strony. Nie odmówię.
Kobieta nachyla się nad nim, ujmuje jego młodą
twarz w swe zwiędłe ręce. Wypacykowane oblicze
marszczy się triumfalnie, a śmiech pełen jest chłodnych
podtekstów. Całuje młodzieńca głośno i mokro. Ripley
nie czuje odrazy.
- Za chwilkę wrócę, mój miły - mówi kobieta
wstając i podniecona kroczy w stronę baru. Ripley ociera
wargi z jej śliny i oczyma wyobrazni rozkoszuje się
czekającą go piwną nagrodą. Królujący na barowych
stołkach starzy wyjadacze z pogardą mierzą go wzrokiem
i Ripley po stokroć kona ze wstydu. Jego nowa znajoma
konferuje z barmanem. Och, jakże nisko upadł! Brudny
oblepiony zarost kryje grymas rozpaczy.
Wokół stolika w kącie pubu rozsiadło się siedmiu
braci Murphych - Paddy, Billy, Frankie, Danny, Mickey,
Marty i Mobadingwe. Spostrzegli Ripleya Bogle'a i w ich
zapitych braterskich oczkach pojawia się nostalgiczny
wysiłek umysłowy. Znają go, poznali go w starym
Ulsterze.
Paddy przygląda się bohaterowi z rosnącym
przekonaniem.
- Patrzcie no, to... jak mu tam było? Ikey Moses?...
- Ten, który pije ze starą dziwką?
- Ano.
- Nie pamiętam nazwiska.
- Ale gębę pamiętasz?
Billy pospiesznie kiwa głową:
- Jasne. Choć jest tak zarośnięty, że nie wiedzieć:
gęba to czy srom niewieści. Ciekawe, co tu robi?
- Nic dobrego, to pewne.
Do rozmowy wtrąca się Danny Murphy. Jest dużo
bardziej pijany od pozostałych. Głośny, agresywny,
kombatanckie oblicze usiane ma śladami chlubnych
potyczek.
- Zamknijcie ryje, bo tylko robicie przeciąg - brzmi
jego wkład do dyskusji. - Po co tyle gadać, zamiast iść i
skopać mu jaja?
Paddy Murphy - najstarszy, sędzia i wyrocznia rodu -
ostrzegawczo łapie brata za gonady i wyciska z niego
głośny jęk. Marty Murphy, gawędziarz, bon viveur,
opowiada intelektualny dowcip:
- Słuchajcie! Jak długo trwa, zanim Angielka zrobi
kupę?
Ogólna konsternacja. Niewyrazne pomruki:  Trudno
powiedzieć...  i  A kogo to obchodzi! Marty
odpowiada:
- Dziewięć miesięcy. A potem idzie ją ochrzcić.
(Zmiech na sali.)
Mobadingwe jest zafrapowany. Marszczy brwi,
spozierając niepewnie na swych białoskórych braci.
Mówi:
- Ba zan ci dankali ka doja ba!
- Co on mówi?
- %7łe nie będzie jadł patatów.
- Aha.
W drugim kącie Bogle zachłannie dudli piwo.
Czarodziej Alkohol bierze go we władanie. Czyni cuda,
przenosi góry. Już zdołał poprawić mu humor. Stara
zdzira z ukontentowaniem kiwa głową. Wychodzi z
założenia, że upiwszy młodzieńca, zdoła mu się dobrać
do jędrnego członka. Przypuszczalnie się myli (choć
pozostaje cień szansy).
- Zgadnij, co ma mamusia dla swego dzidziusia? -
grucha. W oczach ma kpinę, tłuste policzki trzęsą jej się
z uciechy.
- Pewnie coś ohydnego - odpowiada wyniośle Bogle.
- Mamusia da dzidziusiowi buzi.
- Wiedziałem.
- No, no, bądz grzeczny - karci go starsza pani.
- Buziak za piwo to chyba uczciwa cena?
Całują się. Ripley tęsknie spoziera w stronę baru.
Jego towarzyszka skwapliwie zrywa się z krzesła i
drepcze ku szklanemu królestwu Malone'a. Od stolika
Murphych dolatują szydercze okrzyki:
- Bawidamek! Nekrofil! Męska dziwka!
Ripley udaje, że nie słyszy. Jest w tym dobry. Ma
wprawę.
- Pamiętacie? Prowadzał się z tą protestancką
kurewką. Tą z małymi cyckami. Zdrajca. Nigdy nie był
dobrym Irlandczykiem - mówi z gorzką zadumą Paddy
Murphy.
- Teraz też udaje, że nie widzi ziomków - syczy
zjadliwie Billy.
- Nie dziwota, że nie widzi! - śmieje się Marty. - Ze
wstydu wsadził sobie łeb do tyłka!
- Jakże było tej małej... - zastanawia się Paddy.
Odpowiadają mu entuzjastyczne okrzyki:
- Cizia!
- Lala!
- Siostra miłosierdzia!
Bogle, zaopatrzony w baterię piw przez swą antyczną
wielbicielkę, zerka w ich stronę. Czoło chmurzy mu
przypomnienie. Ociera z oka nie przelaną łzę, szepcząc
smutno i mściwie:
- Deirdre Curran. Chluba Wzorcowej Szkoły
Zredniej dla Dziewcząt. Tęgi zadek i wątły mózg. Zdrój,
w którym zgasła moja namiętność.
- Curran! - woła Paddy Murphy. - Tak, to ona. Lubiła
krykiecistów.
- I ich pałki - dodaje przytomnie Danny.
- A jaki miała języczek! Lepszy niż myjnia
samochodowa. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jungheinrich.pev.pl
  • Wątki

    Cytat


    Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
    Dla cierpiącego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiącego psychicznie - przyjaciel. Menander
    Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
    De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
    Dies diem doces - dzień uczy dzień.