Dawno mówią: gdzie Bóg, tam zgoda. Orzechowski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nego, bladą jak płótno i wykrzywioną cierpieniem. Z oczu
O'Leary'ego płynęły strumienie łez.
-Poznajesz mnie, klecho? - spytał pan Bacon.
O'Leary próbował się skoncentrować, ale nie pojmował
jeszcze sytuacji; strach i ból były zbyt potężne.
-Przyjrzyj się bliżej - warknął pan Bacon, patrząc mu
w twarz. - O tak, widzę, że zaczynasz sobie przypominać...
Ojciec O'Leary nagle jakby sflaczał, jego białe policzki
obwisły i tylko oczy czerniały jak węgle rzucone w śnieg.
Daremnie usiłując ogarnąć to, co się z nim dzieje, spróbo-
wał po chwili podnieść się z podłogi - instynkt przetrwa-
nia nareszcie zwyciężył nad bólem. Lecz napastnik czym
prędzej chwycił go za gardło i mocno ścisnął. O'Leary do-
strzegł błysk dwudziestocentymetrowej igły umocowanej
do strzykawki. Zaczął wierzgać nogami i wić się, ale pan
118
Bacon był sprawny i silny, on zaś stary i schorowany Czu-
bek igły dotknął jego karku. O'Leary spróbował poruszyć
głową, ale strach, gaz i ból przenikający jego starcze ciało
sprawiały, że nie był godnym przeciwnikiem dla pana Ba-
cona.
Igła zaczęła wnikać w miękką tkankę u podstawy
czaszki.
- Teraz będzie ciekawostka historyczna - zaanonso-
wał pan Bacon. - Według niektórych badaczy powiedzenie
 wisieć na haczyku", które w naszej pięknej mowie znaczy
tyle, co  trwać w niepewności", pochodzi od pewnego cie-
kawego sposobu wymierzania kary śmierci, popularnego
w czternastym wieku. Skazańca wieszano mianowicie na
metalowym haku wbijanym w kark. Ponoć było to bardzo
bolesne.
Pan Bacon wcisnął całą igłę w czaszkę księdza. Ten
drgnął nagle, a potem, gdy tłok wepchnął do jego móz-
gu potężną dawkę heroiny, zaczął się gwałtownie trząść.
Wreszcie znieruchomiał i skonał.
Pan Bacon zostawił ciało na podłodze i wyszedł z poko-
ju. Pochwycił stojące pod ścianą ozdobne krzesło za pod-
łokietniki i przeciągnął po kamiennej posadzce. Przytrzy-
mując drzwi nogą, z niemałym trudem zdołał wtaszczyć
potężny mebel do zakrystii.
Z torby wyjął zwinięte w rulon ubranie. Była to szata pa-
pieska: biała komża, purpurowy płaszcz oraz mitra tej sa-
mej barwy. Ułożył je starannie na oparciu krzesła, a potem
rozebrał trupa do bielizny, rzucił w kąt jego rzeczy i ubrał
go w strój papieża. Tak przygotowane zwłoki dzwignął
w górę i posadził na tronie. Nie było to łatwe zadanie, ale
sił dodał panu Baconowi niewiarygodny dreszcz emocji,
wywołany przesłodkim nektarem zimnej, zimnej zemsty -
Schadenfreude, jak mawiają Niemcy.
119
W torbie zabójcy znalazła się też mocna składana tycz-
ka. Pan Bacon rozłożył ją i wsunął za papieską szatę, by na-
dać kręgosłupowi ojca O'Leary'ego pożądaną sztywność
i utrzymać całe ciało w pionie. Teraz sięgnął po linkę, któ-
rą obwiązał talię i pierś ofiary, na dobre mocując zwłoki do
oparcia krzesła. Kolejny kawałek sznurka posłużył do unie-
ruchomienia rąk, ułożonych starannie na podłokietnikach.
Nadszedł czas, by zająć się twarzą. Pan Bacon wyjął
z torby dwa kawałki przezroczystej taśmy chirurgicznej.
Odciągnął powieki księdza i przykleił do nich taśmę, drugi
koniec mocując do czoła tak, aby martwe oczy spoglądały
na wprost. I wreszcie sięgnął do kieszeni bluzy, by wyjąć
kulę z przezroczystego plastiku, wielkości piłki tenisowej.
Z mocą wcisnął ją głęboko w usta zmarłego, by maksymal-
nie rozchylić jego szczęki. Odwinął też wargi, by odsłonić
zęby. O'Leary wyglądał teraz tak, jakby zaciskał dłonie na
oparciach tronu i wrzeszczał wniebogłosy, niczym skaza-
niec na krześle elektrycznym.
Pan Bacon cofnął się nieco, by zlustrować wzrokiem
dzieło tego wieczoru, i z uznaniem pokiwał głową, a po-
tem wyszedł z zakrystii, zamknął drzwi i schował klucz
do kieszeni.
Rozdział 20
Do pani Soni Thomson
13 pazdziernika 1888 r.
Kiedy więc nastąpił ten moment, w którym przestałem
szukać tego, co nie istnieje, a co chrześcijanie nazywają
 duszą"? Kiedy zacząłem traktować ludzkie istoty jak za-
bawki lub też tworzywo dla moich dzieł? Sądzę, że za to
objawienie powinienem podziękować zwłaszcza jednemu
człowiekowi i to jest właściwy moment, droga pani, abym
ci wyjaśnił, w jaki sposób skrzyżowały się nasze ścieżki.
Mały eksperyment aktorski, którym było w istocie całe
moje studenckie życie, okazał się niesłychanym sukcesem.
Ludzie obojga płci garnęli się do mnie. Wydawało się, że
nie są w stanie oprzeć się mojemu urokowi; wkrótce więc
moja uczelniana egzystencja stała się wirem bujnego życia
towarzyskiego. I to do tego stopnia, że do dziś nie wiem,
jakim cudem udawało mi się przy tym wszystkim speł-
niać oczekiwania profesorów.
Szybko się nauczyłem, że najprzyjemniej jest spędzać
czas z tymi, którzy trzy lata w Oksfordzie traktują jako
najwłaściwszą porę na spełnianie każdej, ale to każdej
swojej zachcianki. Dwa typy ludzi pasowały do tej kate-
gorii: mniej interesujący byli autentyczni artyści - poe-
ci, malarze i filozofowie, którzy gardzili konwencjami,
nie przestrzegali zasad i wierzyli, że realizują misję  do-
121
świadczenia pełni życia" celem wypełnienia swych ar-
tystycznych ambicji. Owszem, bywali zabawni, ale też
osobliwie przewidywalni. Trzeba jednak przyznać, że to
dzięki nim zbliżyłem się do dwóch oksfordzkich legend:
Williama Morrisa i Edwarda Burne- Jonesa. Obaj byli po
pięćdziesiątce, gdy mi ich przedstawiono, i w środowisku
artystów już mieli status bogów. Niewiele czasu spędzali
w Oksfordzie - zawsze jednak pojawiali się na specjalnym
dorocznym wykładzie na Wydziale Sztuk. Obaj wydali
mi się zaskakująco otwarci na idee młodości i  zapewne
dzięki mojemu talentowi aktorsko-naśladowczemu - bar-
dzo mnie polubili.
Drugą ciekawą grupę stanowili nieprzyzwoicie zamoż-
ni synowie arystokratów, członków Izby Lordów, przyszli
włodarze kraju. Zajmowali się głównie ganianiem za dziw-
kami, hazardem, piciem oraz przyjmowaniem wszelkich
dostępnych używek bez opamiętania, jakby samo boga-
ctwo czyniło ich nieśmiertelnymi, odpornymi na każdą
formę słabości... Głupcy! Zachowywali się tak nie dlate-
go, że kierowały nimi wysokie ideały czy imperatywy ar-
tystyczne, ale dlatego, że pragnęli solidnie się zabawić,
nim zostaną zmuszeni do bardziej konwencjonalnej eg-
zystencji. Dotrzymanie im kroku wymagało jednak prze-
zwyciężenia pewnej trudności natury technicznej: trzeba
było mieć pieniądze.
Początkowo radziłem sobie z tym problemem, naduży-
wając hojności innych. Wykorzystywałem swój urok oso-
bisty oraz talent aktorski, by wkręcać się w towarzystwo
tych najbogatszych. Jednakże nawet moje możliwości mia-
ły swoje granice i w końcu zostałem zmuszony do szukania
pieniędzy w innym zródle. Ojciec zaopatrzył mnie w rocz-
ną rentę, która, jak sobie zapewne wyobrażasz, pani, była
żałośnie niska. Chcąc więc finansować wszystkie eskapa-
122
dy, zostałem nadwornym malarzem miejscowej socjety. Był
to ostatni rok moich studiów w Oksfordzie i zdążyłem już
zdobyć pewną reputację, jako wschodząca gwiazda ma-
larstwa. Udało mi się nawet zdobyć list polecający od sa-
mego Morrisa. Który z zamożnych biznesmenów i która
z ich znudzonych dam mogłaby się oprzeć pokusie?
Wyznam, że nie znosiłem tego zajęcia. Kobiety, które
spotykałem, były bez wyjątku rozpieszczonymi snobkami.
Najgorszy jednak był ich seksualny oportunizm, który
musiałem tolerować. Bodaj jedna na trzy szacowne damy
składała mi w pewnym momencie propozycję zajęć dodat-
kowych, przy których z największym trudem powstrzy-
mywałem się, by nie zwymiotować. Nie muszę chyba do-
dawać, że każde takie doświadczenie jedynie potęgowało
moją nienawiść do wszystkiego, co żyje. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jungheinrich.pev.pl
  • Wątki

    Cytat


    Ibi patria, ibi bene. - tam (jest) ojczyzna, gdzie (jest) dobrze
    Dla cierpiącego fizycznie potrzebny jest lekarz, dla cierpiącego psychicznie - przyjaciel. Menander
    Jak gore, to już nie trza dmuchać. Prymus
    De nihilo nihil fit - z niczego nic nie powstaje.
    Dies diem doces - dzień uczy dzień.